24 czerwca 2004, 18:50
cos mi sie wiesza w organizmie. straszne zmeczenie ostatnimi dniami osiaga szczyty. jadac z pracy (co zajmuje srednio godzinke i wzwyz) musze sie choc raz zatrzymac na parominutowa drzemke. rozwalajace poprostu, bo oczu otwartych nie moge utrzymac zadna sila. zjezdzam na bok i chlup - spie jak susel. pare minut z reguly bo zawsze jakas karetka czy cos w ten desen przeleci bokiem i zbudzi.no wiec jade dalej. przychodze do domu, pare minut na kompie, cos zjem i na kanape, spac- a jak. pobudka o 9:30 bo prochy trzeba wziasc, prysznic i spac spowrotem. nie mam pojecia co jest.
w poniedzialek ide do dokora pe wiec moze go spytam co za badziewiem mnie faszeruje, ze mnie tak muli. a jeszcze w sobote poczatek terapii z pania (tym razem) ania. ah pieknie, tylko kurwa przez to cale to leczenie na jedzenie ledwo mi starcza.
Czasami kupuję naraz pięć par sandałków
po jednej na palec i biegam po pokoju w kółko
im bardziej wiruje powietrze wokół
i im bliższa jestem światła
tym bardziej pomarańczowieją mi sutki
wtedy zaczynam malować nimi obrazy na plecach docenta
bo on nie gniewa się na mnie nigdy.
* update
wlasnie pomyslalam, ze ka jest jak ten docent, nie gniewa sie na mnie nigdy. moj ka :) dobrze, ze jest i, ze jest jaki jest. bez niego szarosc zamaiast pomaranczu.