braciak tym razem przeprowadzil sie do knoxville (tn) wiec na dlugi weekend wybylismy go odwiedzic. w sumie dzieki tym jego przeprowadzkom to przynajmniej zwiedzimy dobry kawal tego kraju. ogolnie, zadupie, ale on chyba tak lubi ;) bo z jednego w drugie leci. wszedzie fastfoody, ale to wszedzie. na ile w promieniu mili od wlasnego domu nalicze ich z 8, na tyle u niego to w promilu pol jest z dziesiec badz wiecej. sciana w sciane, jeden kolo drugiego. ludzie tacy typowo polodniowi, wygadani, glosni, ale w sumie mili. kazdy ma pickup'a i gnata, coz that's the southern way ;) na polski kazdy reagowal, w wiekszosci zaciekawieniem choc i ciezkie spojrzenia sie czulo (az samemu chcialo sie powiedziec them fuckin immigrants came to steal our jobs ;). momentami czulam sie nieswojo wrecz, jak jakies calkiem nowe zwierzatko ktoremu sie trzeba przyjrzec. jednak przyzwyczajona jestem do chicago, gdzie co po ktory napotkany czlowiek naparza w innym jezyku, ma inny kolor czy szatke. aha, po drodze przejezdzalismy przez kentucky wiec musielismy koniecznie zatrzymac sie w jednym miejscu. no bo kaman, byc w kentucky i nie zajechac do kentucky fried chicken to prawie jak grzech ;)ale myk okazal sie taki, ze nie dosc ze kfc w kentucky bylo masa to bylo tam i pierwsze kfc, ever ;) i tamze zesmy sie posili. a teraz w koncu w domu, dwa tysiace kilometrow wymeczenia w nas. padam.
niepodobne do niczego, a npewno nie do kfc ;)))