Archiwum 27 września 2005


maid of honour has left the building
Autor: diable
27 września 2005, 17:07

bylo.

to najwazniejsze

*

sobotni slub & wesele gleboka szrama wyryly sie w pamieci. przed smiercia z paniki i strachu uratowalo mnie poczucie winy. chociaz raz cos dobrego z niego wyniklo. honorowe miejsce u boku mlodej przed oltarzem tylko trzy razy podcielo nogi & zaciemnilo wizje. po pierwszym odplywie, ustawilam sie juz najblizej barierki jak tylko sie dalo. w glowie mantra bedzie dobrze, przezyjesz, nikt na ciebie debilu nie patrzy, bedzie dobrze przezyjesz. bogu dzieki za fajnego ksiedza, ktory nie prosil nas o czytanie. palace policzki przechodzac przez kosciol i tylko marcin trzymajacy pod reke & szeptajacy cichutko zarty ratowal przed zdjeciem butow i panicznym biegiem. w lumuzynie zimny szampan i wrocil mi oddech.

a bas przepiekna, boze, przecudna. slonce.

z obiadu przed zdjeciami udalo mi sie zjesc pol rzodkiewki i dwa drinki.

w parku, duzo zdjec, jeszcze wiecej wodki. udalo mi sie porwac podszewke sukienki.

z racji odrobiny czasu po zdjeciach, zjechalismy do basi, skorzystali z ubikacji, napili troche wodki i juz trzeba bylo jechac witac zjezdzajacych na sale gosci.

tu godzina przerwy dla mnie. nie musze pisac jak ja spedzilam, bo po co sie powtarzac. a potem, potem wszystko zlewa mi sie w jeden wielki czarny ciag emocjonalnego dramatu. ustawienie do wejscia na sale, debilne druzby nie potrafili piec minut ustac jak sie ich ustawilo, wiec tylko przeklinalam cicho pod nosem, ale zawsze z usmiechem na twarzy czy ja cie moge prosic bys stanal na swoim miejscu, zaraz musimy wychodzic. wejscie na sale, duperszmelce i idziemy za stol. spokojnie usiadlam z zamiarem ze chociaz spojrze na te moja mowe, chociaz sprobuje ja troche przeczytac. nie doslyszalam wlasnego imienia z glosnikow, dopiero reka marcina nademna i choc, wolaja. kurwa ktora w tym momencie mi sie wyrwala juz nie byla cicha.

tylko i wylacznie poczucie winy ktore nie pozwolilo by mi zyc ze soba, utrzymalo mnie w pionie kiedy stanelam na scenie. nie dosyc ze glos nieziemsko mi sie lamal, to jeszcze ten goralski, ten kruweski goralski. pamietam witojcie tu sycka i reszta wylaczylo sie we mnie wszystko. dzialal tylko glos i strach. z niczego wiecej sie nie skladalam na to kilka minut. potem marcin, po nim jeszcze raz ja z kilkoma zdaniami po angielsku. i nawet przy tym sie zajaknelam. ale juz latwiej, plynniej i dwa razy podnioslam oczy na bas.

okolo dwunastej psychika nie pozwolila na ani minute, ani sekunde wiecej funkcjonowac. wyszlam i odplynelam w zal i wscieklosc na siebie. magpie znalazla mnie lkajaca za budynkiem, przyszedl marcin, probowal pocieszac, przyszedl tajger i tez. placz nie pozwala mi nawet powiedziec im zeby spierdalali odemnie. zeby nie mowili do mnie, zeby nawet o mnie nie mowili bo nie zasluguje. chcialo mi sie oddac nawet to powietrze ktore jeszcze w plucach mialam bo jak mozna byc takim zupelnie bezwartosciowym koszmarem czlowieka, no jak. i jeszcze zuzywac powietrze na ktore sie nei zasluguje. ale ten placz, tak plakac nie wiedzialam ze mozna. cala soba i wszystkim czego dotknelam.

obudzilam sie z ta sama nienawiscia do siebie z jaka zasnelam. tylko poczucie winy przeroslo wszystko.

niechcemisiejuz. musialam to wypuscic z siebie.

*

call me by my first name, disappointment